77 lat temu spłonął Zamek Tarnowskich

Kiedy spoglądamy na stare zdjęcia zamku w Dzikowie, trudno rozpoznać że to ta sama co dziś budowla. I rzeczywiście – 77 lat temu, pamiętnej nocy z 20 na 21 grudnia spłonęła większa część dworu Tarnowskich.

Nie było to pierwsze nieszczęście w sezonie – dokładnie pół roku wcześniej, w nocy z 20 na 21 czerwca 1927 roku złodziej-świętokradca zerwał korony z cudownego obrazu Matki Bożej Dzikowskiej. Co ciekawe wydarzenia rozegrały się w najkrótszą i najdłuższą noc w roku.

Podczas ratowania bezcennych zbiorów zginęło 9 osób. W rozszerzeniu przedstawię opis wydarzeń według czterech autorów – oprócz tekstów lewicowych są również prawdziwe.

Pożar wspominamy dziś głównie ze względu na Alfreda Freyera – wybitnego sportowca – jedną z ofiar. Co roku w dniu 21 grudnia w kaplicy zamkowej odprawiana jest Msza św. w intencji ofiar.

Ale przejdźmy do źródeł historycznych. Zaczynamy tradycyjnie od Słomki i „Pamiętników włościanina”:
…Dnia 21 grudnia spłonął zamek dzikowski, który był budowlą z XV wieku, a w roku 1522 nabyty przez Tarnowskich od tego czasu nieprzerwanie pozostawał w ich rękach. Ogień zapuszczono przy rozgrzewaniu zamarzniętych rur centralnego ogrzewania, później też jeden ze służby zamkowej pociągnięty został do odpowiedzialności sądowej za nieostrożne obchodzenie się z ogniem.

Pożar wywiązał się na strychu w środkowej części zamku, na zewnątrz zaś ukazał się koło wieży od razu żywiołowo około godziny 2.30 po północy. Bardzo szybko objął drugie piętro zbudowane z drzewa i wżerał się w dalsze części zamku. Na ratunek rzuciła się tłumnie służba zamkowa, ludność z Dzikowa i Tarnobrzega, okoliczne straże ogniowe, a przede wszystkim młodzież miejscowego gimnazjum i seminarium.

Dzięki bohaterstwu ratujących ocalono przeważną część sławnej biblioteki dzikowskiej, obrazy i różne pamiątki narodowe. Ratunek jednak utrudniało to, że pożar wybuchł wśród bardzo mroźnej nocy, że wody w zamku nie było, bo zbiorniki mieściły się na strychu spalonym, a hydranty koło zamku były zamarznięte, że wiejskie straże ogniowe nie miały odpowiednich przyrządów do ratowania takiego gmachu jak zamek, że wreszcie sufity zamku nie były sklepione, ale zbudowane z drzewa i waliły się, trawione ogniem.

Kolo godziny piątej nad ranem, gdy wrzała największa praca nad ratowaniem zabytków zamkowych, runął sufit w największej sali piętrowej, w której pomieszczona była biblioteka. Zginęło wówczas dziewięciu bohaterskich obrońców skarbu duchowego, a mianowicie: Janina Kocznerówna, uczennica seminarium, Alfred Freyer, sławny lekkoatleta, Józef i Grzegorz Gilowie, stolarze (ojciec i syn), Jan Mastelarczyk, uczeń gimnazjum, Aleksander Pomykalski, murarz, Wojciech Skiba, strażak, Bronisław Wiącek, praktykant stolarski, Władysław Wiącek, czeladnik.

Ciężko ranni byli: Adam Gronek, uczeń gimnazjalny, i Franciszek Wiącek, malarz pokojowy. Najtragiczniej zginął Grzegorz Gil, któremu belka przywaliła nogi i żywcem się palił, a do nadbiegających mu z pomocą wołał, aby siebie ratowali, bo on już zginąć musi. Do wieczora pożar strawił cały gmach aż do parteru, ocalała jedynie kaplica ma lewym skrzydle i sąsiadujące z nią archiwum. Zresztą z całego zamku pozostały jedynie okopcone szkielety murów. Pogrzeb bohaterskich ofiar pożaru odbył się wśród podniosłych, rzewnych uroczystości, przy udziale nieprzejrzanych zastępów publiczności. Zwęglone szczątki Bronisława Wiącka, najuboższego z tych, co zginęli, nieśli na cmentarz członkowie rodziny Tarnowskich.


Zamek przed pożarem.


Zamek po pożarze.

Teraz przejdźmy do umiarkowanie lewostronnego spojrzenia – oceny faktów według Czesława Schabowskiego („Nie ma ulicy Zielonej”):
Kiedy przyjechałem do Tarnobrzega i spytałem brata-poetę o powód katastrofy – Józef odparł: „Ot, bezmyślność w gospodarowaniu skarbami narodowymi, jak u przodków Zdzisia (Tarnowskiego) w 63-im roku, którzy bezmyślnie gospodarowali skarbami ludzkiego męstwa…

Tak samo i dziś: gdyby te skarby, spalone, znajdowały się na parterze, tam, gdzie salony hrabiowskie – wszystko uratowalibyśmy, nikt by nie zginął. Lecz fason hrabiowski i szyk wielkopański niedy by na to nie pozwoliły, żeby giczkami trochę pomachać na schodach, mieszkać na poddaszach! Na poddasza wypieprza się historię, na parterze ubija się politykę. … Gdy plebs ginął w płomieniach, gdy chłop narażał życie, ratując księgi – tamci na to tylko patrzyli i ani jeden z rodziny hrabiowskiej nie był na górze! Tak, tak. Już ich nie stać na Juliuszów, muszą zejść ze sceny. Bo wiesz, gdy Kocznerówna płonęła, oni na pewno obliczali, jakie odszkodowanie dostaną.”

Słowa Słomki: „Zwęglone szczątki Bronisława Wiącka, najuboższego z tych, co zginęli, nieśli na cmentarz członkowie rodziny Tarnowskich.” – to po prostu kpiny! No, bo czemu ci członkowie rodziny Tarnowskich tak chętnie garnęli się do wynoszenia szczątków Wiącka z domu żałoby, a tak mało zapału okazali do wynoszenia z płomieni – portretów swych przodków.

Ano właśnie. Jeśli wierzyć Schabowskim, rzeczywiście oburzające. Nie należy jednak wierzyć tym, którzy fakty dostosowują do zobrazowania swojej rewolucyjnej idei. Nie można powiedzieć, że Schabowski wprost kłamał, ale w świetle wersji dr Marczaka, przemilczał to co najważniejsze, przekłamując wydźwięk całej sytuacji. Otóż ze wspomnień Marczaka, który bardzo był zaangażowany w życie zamku i ratowanie zbiorów, wynika że z rodziny Tarnowskich w czasie pożaru obecna była jedynie 88-letnia hrabina Janowa Tarnowska!
Cóż – prawda, że wszyscy przedstawiciele rodu Tarnowskich stali i się przyglądali, ale ciężko oczekiwać akcji ratowniczej od blisko dziwięćdziesięcioletniej staruszki…

Pożar był szczególną tragedią właśnie dla kustosza zbiorów dzikowskich dr Michała Marczaka. Co wspomina kilka dni po wydarzeniu:
Jeszcze w drugiej połowie grudnia wyjechał Zdzisław hr. Tarnowski z Dzikowa do Krakowa i Warszawy w sprawach politycznych, a następnie, by poddać się u specjalisty w Berlinie kuracji. Hr. Zdzisławowa bawiła przy swym najmłodszym synu, rekonwalescencie i odwiozła go do Szwajcarii. Dziwny los pokierował, że i syn, hr. Artur, pomagający ojcu w administracji, ciężko się rozchorował i unieruchomiony pozostał w Krakowie. Tak tedy w dniu 20 grudnia z rodziny właściciela przebywała w Dzikowie jedynie matka, 88-letnia staruszka hr. Janowa Tarnowska oraz przybyła przed paru dniami dla jej towarzystwa i opieki księżna Róża Radziwiłłowa, siostra hr. Zdzisławowej.

Wracający w tym czasie z kasyna w Tarnobrzegu p. Wyrostek, zatrudniony urządzaniem archiwów hr, Tarnowskich i geometra Olechowski, dojrzeli łunę nad zamkiem, pobiegli i buli jedni z pierwszych na miejscu pożaru. Niebawem do nich dołączył niżej podpisany. Przede wszystkim zajęto się osobą hr. Janowej Tarnowskiej, którz pieszo przeprowadzona została przez księżną Radziwiłłową i swoją służącą, tudzież z pomocą starego służącego w bezpieczne miejsce do oficyn.

Pożar rozszalawszy się na strychu i szybko go trawiąc, ogromnie prędko przerzucił się na korytarze drugiego piętra, obejmując pokoje gościnne, ozdobione mnóstwem oprawionych starych sztychów i rzadkich rycin, których pełno wisiało także po obu stronach korytarza.


Ratunek drugiego piętra był uniemożliwiony od dołu zawaleniem z obu stron schodów ogromną ilością szkła, niezmiernie szybkim opanowaniem całego korytarza przez ogień i kłęby dymu. Gdy runął sufit nad owym korytarzem, dostęp na drugie piętro trzecimi żelaznymi schodami został utrudniony wskutek objęcia klatki schodowej przez ogień z góry i płonące głownie, sypiące się w dół aż na parter.

Znaleźli się jednak śmiałkowie, którzy z całego urządzenia II piętra bodaj wypchanego niedźwiedzia karpackiego zrzucili ze schodów, natomiast nie zauważyli pięknego obrazu Wojciecha Kossaka, przedstawiającego Zdzisława hr. Tarnowskiego w pogoni konno za odyńcem osaczonym psami. Najcenniejsze przedmioty … mieściły się na pierwszym piętrze i parterze. Olbrzymia, dwupiętrowa sala, miejsce licznych zebrań rodzinnych, wszystkich oficjalnych przyjęć, narad, mieściła w sobie chlubę Dzikowa: pyszną bibliotekę w ogromnych, dębowych z trzema kondygnacjami szafach, umieszczonych do dwóch trzecich wysokości ścian z trzech stron tychże.


Podpisany, przybiegłszy momentalnie na miejsce pożaru, wpadł do Wielkiej Sali, by ratować przede wszystkim nagromadzone tam księgi.

Liczba ratujących ciągle wzrastała, toteż na podstawie krótkich wskazówek, co i skąd brać, akcja była ogromnie szybka i jak się obecnie okazuje, bardzo owocna.

W sali bibliotecznej wrzała gorączkowa praca, w której – rzec można – wszystkie zawody, stany i płci na wyścigi brały udział. Ogromnym utrudzeniem był brak głównych drzwi, które zatarasowano, by z przeddrzwia
i schodów nie dopuścić ognia do wnętrza sali. Wynoszenie dużych sprzętów i ogromnych obrazów powodowało zatory w wąskich klatkach schodowych i utrudniało szybkie znoszenie uratowanych książek i prawdziwie cennych przedmiotów. Okien celowo nie otwierano, by nie dopuszczać do przeciągów i wzmożenia działalności żywiołu.

Wtem nagle po niespełna godzinnym ratowaniu biblioteki wszystkie światła elektryczne w Wielkiej Sali zagasły… Ratowanie – może już nie tak tłumne – trwało jednak gorączkowo w dalszym ciągu w półmroku, przy refleksach światła z przyległych pokoi, przy smugach ognia błyszczącego u progu głównych drzwi i iskier przelatujących przed oknami. Usiłowano wysunąć szafę wenecką, wspaniałe stoły weneckie i gdańskie, okrągły mahoniowy stół inkrustowany, wspaniałe lecz bardzo ciężkie rzeźby marmurowe i alabastrowe, niestety wszystko daremnie.

W pewnej chwili na sali zostało około 20 osób. Wtem rozległ się trzask i dźwięk wypadających szyb z wszystkich okien sali, potworny huk i świst powietrza. Powstał straszliwy przeciąg, który niezawodnie niektórych z nóg powalił – sufit runął na posadzkę. Zapanowały niesłychane ciemności, poderwały się tumany pyłu. Wyczuwało się jednak, że część sufitu zatrzymała się na szczytach szaf. Kto stał w owej chwili przy tychże lub w nabliższym sąsiedztwie drzwi, ten ocalałi skoczywszy uratował życie. Ów zbawczy, lecz warunkowy moment był jednak tylko momentem. Podpisany zawdzięcza ocalenie dwóm uczniom swoim z gimnazjum, którzy go silnym rozmachem rzucili do przyległego pokoju, sami równocześnie z tego piekła wypadając.

Niestety, kilkanaście osób znajdowało się w krytycznej chwili na środku sali, lub przy odleglejszych od drzwi szafach i ci położyli życie. Zginęli prawdziwie bohaterską śmiercią, więcej bohaterską niż niejedni na wojnie. Nie było to z przymusu, lecz heroiczna wielkość duszy i serca. Dziewięciu bohaterów padło, godnych umieszczenia w kronikach Dzikowa.

Już po chwili nadjechały straże pożarne z Dzikowa i Tarnobrzega. Niestety, nie wszystkie hydranty można było znaleźć w wysokim śniegu na dworze, zresztą były zamarznięte.
W sąsiedztwie była tylko czynna jedna studnia, po wodę wypadło jechać daleko. Straże rozporządzały tylko jedną drabiną mniej więcej do wysokości drugiego piętra, pokazało się jednak, że była nie dość pewna. Węże gumowe pękły na mrozie. Nadjechała także straż ogniowa z Mokrzyszowa, a później z Zakrzowa.

Panowało przekonanie, że przy energicznej akcji i ewentualnie sprzyjających okolicznościach parter uda się uratować. Tak zapewniali gorąco strażacy ogniowi. Toteż o brzasku zabroniono wstępu do apartamentów właściciela na parterze, do archiwum i pięknych pokoi gościnnych.

Czyniono najusilniejsze zabiegi, by uratować lewe skrzydło zamku i bodaj część prawego. Niestety, wszystko co było nie sklepione, poszło w perzynę. O godzinie 7.30 wieczór nadjechał nieszczęśliwy właściciel Zdzisław hr. Tarnowski…

Przy dalszej pracy nad lokalizowaniem ognia przede wszystkim pamiętał hr. Tarnowski o tragicznie padłych w obronie skarbów kultury polskiej i Dzikowa osób i zlecił poszukiwanie zwłok. Osobiście zaszedł ku wielkiej sali bibliotecznej trzymającej się na silnej podadzce nad sklepioną częścią parteru… Tegoż dnia przed południem w ocalonej kaplicy zamkowej przy złożonych szczątkach ofiar, w obecności hr. Tarnowskiego i wymienionych wyżej członków rodziny i krewnych, odprawione zostało wstrząsające w tych warunkach nabożeństwo żałobne za dusze wszystkich ofiar. Po ukończeniu Mszy świętej i egzekwii wyszedł przed kaplicę ksiądz przeor OO.Dominikanów O.Świątek, a za nim hr. Tarnowski, który w gorących słowach wyraził swoją najserdeczniejszą wdzięczność wszystkim, którzy z takim poświęceniem ratowali zamek i mieszczące się w nim cenne zbiory i zabytki…

Stan zamku i jego zbiorów w tydzień od wybuchu pożaru przedstawia się ogółem następująco. Prócz kaplicy, dwóch sklepionych pokoi na parterze i dwóch również sklepionych nad nimi w lewym skrzydle, dwóch sklepionych pokoi w skrzydle prawym, cały zamek spłonął doszczętnie aż do podłóg na dole.

Ocalono:
1). z biblioteki 60% starych druków z inkunabułami włącznie i wszystkie niemal rękopisy, z nowszych książek, mniej starannie przechowywanych zapewne 75%.
2). archiwum ocalono najprawdopodobniej całe,
3). pamiątki po hetmanie Tarnowskim,
4). wszystkie oryginalne obrazy i więcej niż połowę oprawionych sztychów,
5). niektóre rzeźby w alabastrze i marmurze,
6). większą część sreber i wszystkie kosztowności, wreszcie,
7). blisko 75% urządzenia parteru i pierwszego piętra.

Celem zbadania stanu murów zamkowych i zabezpieczenia ich przed zniszczeniem na otwartym powietrzu wśród mrozów i deszczów zaprosił hr. Tarnowski architekta Wacława Krzyżanowskiego z Krakowa i ten wydał odpowiednie wskazówki, które są w trakcie wykonania. Cały zamek będzie pokryty w możliwie najkrótszym czasie prowizorycznym dachem, zaś sklepione pokoje, które się nie spaliły, będą natychmiast odrestaurowane, ogrzane, nakryte osobnym dachem, aby część uratowanej biblioteki i całe archiwum znalazły w nich swoje dawne bezpieczne pomieszczenie.

Targiczny zgon tylu ofiar przy ratowniu zbiorów tłumaczy się wiarą wszystkich w niespożytość potężnych murów i przekonaniem, iż żelazobetonowy sufit jest w stanie przetrzymać najsilniejszy napór żywiołu.

Na koniec parę słów o pożarze od Mariana Piechali, komunistycznego poety. Zastanawiałem się czy to wrzucać, ale warto poznawać spojrzenia na to samo wydarzenie w różnych czasach. Na początek kawałek rymowany, z poematu Garść Popiołu.

Wojciech Skiba
Obudziłem się z trwogą, bo tyś przybiegł do mnie
W drzwi krzykiem i pięściami łomocząc na alarm –
Dziś jeszcze, kiedy sobie ten moment przypomnę,
Bezsenny się na łóżku długo w noc przewalam.
Pożar! – krzyczałeś trwożeni. – Zamek, zamek w ogniu!
Jak gdyby o twą własną chodziło sadybę –
Dziś jeszcze pod strażacką wiedzę wciąż pochodnią
Po nocach alarmującego ciebie – Skibę.
Wokół obserwujące cię wciąż oczy tłumu,
Jak gdyby postęp ognia zależał od ciebie –
Dziś jeszcze widzę z trwogą, jak strop pękł i runął,
I jak postać twą w kasku żar dymiący grzebie.
Ratowałeś z ksiąg myśli nie znanych ci ludzi,
Jak gdyby bardziej żywych niż rodzina w domu –
Dziś jeszcze we mnie podziw jak najgłębszy budzi
To serce twe za życia nie znane nikomu,
To męstwo wzrastające na powszedniej trosce
O życie, tak niepewne co nocy i co dnia…
Dziś jeszcze powiem światu żeś wielki i w Polsce
Pierwszy żołnierz za sprawę poległy od ognia.

Całkiem ładne, prawda? To teraz parę słów ze wstępu, którym poeta wiersz opatrzył, tak dla zepsucia ogólnego wizerunku.

W swoim tomiku „Wybór poezji”, wydanym w 1955 roku Marian Piechala napisał przedmowę do wiersza „Garść popiołu”.

W nocy z dnia 20 na 21 grudnia 1927 roku spłonął zamek w Dzikowie. Był on jednym z najcenniejszych w kraju muzeów, w którym w szacownym kurzu drzemie pamięć czasów dawnych. W starych murach, które wtajemniczeni mogliby czytać jak najciekawsze książki, zamek dzikowski krył w sobie skarb biblioteki dzieł rzadkich od XVI wieku, aż do naszych bez mała dni, zbiór malowideł starodawnych mistrzów, archiwum pergaminów od 1305 roku, inkunabułów czcigodnych, antyków przeróżnych, pamiątek historycznych rozmaitych, a pośród nich również i po hetmanie Tarnowskim. Podobno w tych murszejących ścianach zamczyska księgi gniły, malowidła pleśniały, pergaminy zaczynały butwieć, antyki na wilgoci paczyły się, a pamiątki historyczne, dziurawione i wprost zżerane były przez robactwo. Ale drzwi o ciężkich, kutych antabach, zawsze dla ciekawych, choćby nawet uczonych i poetów na głucho były zamknięte, a klucze zżerane trądem rdzy – zawsze, gdy było potrzeba, gdzieś nie pod ręką.

Mówiono, a i pisano szeroko o tym, że od czasu do czasu ratował od zagłady co przedniejsze i rzadsze eksponaty ciężki w złoto zagraniczne kupiec. Właściwie wszystko odbywało się w porządku: złoto wracało tu, skąd wyszło, a dzieła sztuki tam, skąd przyszły. Od hańby jednak ostatecznego wyprzedania i zgnicia uratował zbiory dzikowskie ogień.

Wtedy wynosić zeń tlejące szczątki rzucili się ci, którzy jedyni spośród tam obecnych poczuli się sukcesorami tych skarbów, choć bynajmniej nie na zasadzie pisanego prawa. Za pot zgiętego całe życie grzbietu, za trud spękanych do krwi czarnych rąk chłopów pańszczyźnianych z Dzikowa i okolic gromadził się w ciągu wieków ten skarb kultury na zamku panów Tarnowskich. Słusznie więc tłum rzucił się go bronić, jako rzeczy własnej.

Stwierdzenie tego faktu jest więcej niż aktualne. Ten fakt daje świadectwo prawdzie, spłaca dług sprawiedliwości dziejowej i kładzie kres równie zestarzałemu, co szkodliwemu społecznie przesądowi,
jakoby dotychczasowa kultura polska była zasługą jednej warstwy narodu: szlachty.

Z ich śmiercią przybywa martyrologii proletariackiej nowy, jakże piękny epizod. Ta brawurowa śmierć – to rekord, który się nie raz powtarzał w ciągu wieków.