Miałem napisać coś o swoim dzieciństwie w Tarnobrzegu. Szkic artykułu rysował mi się w głowie od kilkunastu tygodni. Jednak zawsze znalazłem jakies „ale” które nie pozwoliło mi skonwertować myśli na papier.
Pomocnym okazał się internet. Znalazłem artykuł który do złudzenia odzwierciedlał to co się działo mi w głowie i od pewnego czasu chciało wyskoczyć na zewnątrz. To co że akcja artykułu toczy sie w Krakowie, a nie w Tarnobrzegu. W czasach mojego dzieciństwa, w czasach PRL-u wszystko było takie samo.
Jesteśmy rocznikiem trzydziestolatków i dobrze pamiętamy traumę braku słodyczy w okresie stanu wojennego i latach kryzysu. Teraz z perspektywy lat, a także pod wpływem mody na PRL ten czas mógłby wydawać się sentymentalnie zabawny. Nic podobnego. Wieczne jak towarzysz Lenin braki na rynku bądź zastępowanie słodyczy substytutami, kuwerturami, surogatami jakimiś – dokonały w umysłach tzw. wyżu demograficznego lat 70. (czyli nas – a jakże!) prawdziwych spustoszeń, których smutne żniwo zbieramy w czasach względnej zamożności społeczeństwa- Ulegliśmy mianowicie nieuleczalnej jednostce chorobowej, którą na własny użytek nazywamy „suplikacją ostatniego kawałka” – nie jesteśmy w stanie np. przestać jeść dopiero co otwartej czekolady, dopóki nie zniknie ostatnia kostka! W święta nie kupujemy pomarańczy innych jak tylko te od „wujka Fidela” (w grubej skórce!). Nie przepuścimy najsmutniejszemu nawet bananowi- itd., itp. Ze zdumieniem konstatujemy fakt, że nasze młodsze o kilka lat rodzeństwo czy znajomi w ogóle temu symptomowi nie ulegają. Jest taki pokoleniowy test, w którym jedno z pytań brzmi: „Czy pamiętasz ile kosztowała guma Donald w Peweksie? – jeżeli odpowiesz 35 centów, to znaczy że jesteśmy z tej samej bajki, a wtedy nawet nie próbuj przysiadać się do naszej tabliczki – zrób sobie lepiej „kogiel-mogiel”!
Niektórzy mitologizują rolę tamtych czasów, widząc w nich zaczyn dla zaradności, wsparcia i solidarności społecznej – my raczej nie żywimy takiego przeświadczenia, po prostu w czasach wojny i dziadostwa łatwiej przeżyć w kupie, bo upokarzani są wszyscy równo – jak to w komunie. Obserwując, co zostało nam w spadku po PRL, jakimi troglodytami są polityczni przywódcy współczesnej Polski, ile chamstwa, zapiekłości i urażonych ambicji jest wśród rodaków, spróbujemy wykorzystać ikony „designu spożywczego PRL”, by naszkicować własny obraz „czasu bez „Teleranka””.
Jeżyki – podstawa to ryż dmuchany, potem topione krówki (jeżeli są) lub zastępczo kakao, masło (w ostateczności margaryna) i cukier. Jeżeli nie było ryżu, do masy sypało się płatki owsiane (albo kukurydziane). Ryż dmuchany (preparowany – nazwa handlowa), przez bardzo krótki czas był dostępny ze słodką skorupką koloryzowanego karmelu.
Blok – bardzo słodki, bardzo twardy, bardzo pyszny. „Zastępcza” chałwa. Pamiętamy przepis na blok „czekoladowy”, który robiły dla nas mamy: 1 kostka margaryny, 0,5 szklanki wody, 0,5 szklanki cukru, 1 cukier waniliowy, 2 paczki herbatników, 3 szklanki mleka w proszku, bakalie (kandyzowana marchewka i rodzynki). Składniki topiło się, wsypywało mleko i herbatniki, potem całość lądowała na kilka godzin w lodówce. Powstawała z niej twarda bryła przysmaku, który starczał co najmniej na trzy dni.
Wyrób czekoladopodobny – bez komentarza. Trauma naszego dzieciństwa. Za to gówno producenci powinni smażyć się w piekle. Do jego produkcji używano cukru, kakao, oleju, śmietanki, etylowaniliny i jeszcze czegoś nieokreślonego- (może wosku?), a to przyklejało się do podniebienia i smakowało jak margaryna.
Wszyscy mówili, że pomarańczowy ser przysyłają nam Amerykanie, a tak naprawdę pochodził z Holandii i był czymś w rodzaju serowego mixu o konsystencji gumy. Charakterystyczny kolor zawdzięczał zapewne jakimś środkom chemicznym, opóźniającym proces gnicia. Dostawało się go w parafiach wraz ze słonym masłem i marne były widoki (na ser rzecz jasna!) tych, którzy w niedzielę do kościoła nie chodzili albo co gorsza byli świadkami Jehowy, czy krysznowcami-
Guma do żucia Donald- Mmm, taka z historyjką w środku. Te historyjki były „prawnym środkiem płatniczym” w podstawówkach. Szczególnie zapadł w pamięć zapach papierka, który czuć było nawet po wielu miesiącach. Za historyjki z Donaldem można było „kupić” niemalże wszystko – człowiek był kimś, wszyscy się z nim „kolegowali”. Opowiada Kasia (30 l.), redaktor naczelna jednego z pism o kulturze: „Pamiętam jak dziś – mój wujek Wiesiek pracował na budowie w Iraku i kiedyś przywiózł „stamtąd” worek Donaldów- Wyobrażacie sobie? – wielki worek Donaldów! Tam było chyba z 15 kilo- Powiedział: – Idź dziecko do kuchni i przynieś największy talerz jaki znajdziesz- A potem nasypał mi do niego tych Donaldów – z „górką!!! Podobną funkcję jak Donaldy (czyli „usuwacza” plomb i amalgamatów) pełniły cukierki toffi, zwane „mordoklejkami”. Zakłady Przemysłu Cukierniczego „Brzeg” w Brzegu produkowały oprócz rzeczonych „mordoklejek”, pełniące podobne funkcje dentystyczne – landryny popularne, którymi ponadto można było słodzić herbatę (we wrzątku śmiesznie trzaskały, wydając odgłos podobny do rany typu „zgorzel gazowa” – to z lekcji PO). Były jeszcze dropsy, które nie odklejały się z opakowania i przeżuwając, co rusz trzeba było usuwać skrawki rozmiękłego papieru.
Po stanie wojennym pojawiły się gumy papierosy. Chyba przywożone z Jugosławii. Opakowanie wyglądało bardzo wiarygodnie i żuło się taką gumę, licząc na prowokację – nigdy nie zawiedliśmy się na wychodzących z kościoła starych dewotkach, które potrafiły gonić nas, aż do następnego skrzyżowania-
Wystawki – w czasie gdy dorośli chlali wódę, wyrzekając na komunistów i ciężkie czasy, dziatwa prowadziła bardzo skomplikowane operacje barterowe, wymieniając się śmieciami, które ci sami dorośli wygrzebywali ze śmietników NRF w ramach uszczęśliwiania nas kolorowymi prezentami z Zachodu. Były wśród nich opakowania po czekoladach z wypukłą grafiką i „okienkiem”, puszki po kakao, uszkodzone resoraki Matchbox i rzecz najbardziej pożądana: puszki po napojach. Robiliśmy z nich wystawki w pokojach, misternie układając jedna na drugiej w kształt piramidy (pomyśleć, że dzisiaj byle menel gniecie takie puszki buciorem, żeby je potem sprzedać w skupie-). Dorośli zbierali opakowania po papierosach, Krzysztof (27 l.) wspomina: „- Mój wujek Piotrek kolekcjonował takie paczki i miał nimi wyłożoną całą słomiankę (2 x 1m!). Lubiłem przed nią siadywać, kontemplując formy pudełek i kroje czcionek. Kto wie, czy te godziny spędzone u wujka nie zaważyły na całym moim życiu. Zostałem przecież projektantem-” – dodaje wyraźnie wzruszony.
Szczęście miały dzieci, których rodzice wymieniali kartki na alkoholol na te z „opcją” słodycze. Deficyt cukierków można było też uzupełnić, „kolegując” się z kimś, kto miał krewnych na Zachodzie i w ramach socjalistycznego wychowania dzielił się przysyłanymi przez nich paczkami. Olaf (30 l.) – niedoszły „Niemiec sudecki” tak wspomina ten okres: „- Miałem wielkie szczęście, bo rodzice mojego kolegi Wojtka pracowali w fabryce Milki w NRF-ie. Rekompensowali mu brak opieki, przysyłając kilogramy słodyczy, które Wojtek wyrzucał nam z trzeciego piętra naszego bloku wprost do piaskownicy. Jedynym utrudnieniem było to, że wybieraliśmy je spomiędzy psich kup”.
Był to okres, kiedy każdy mały Polak programowo nienawidził Niemców. To uczucie władze umiejętnie podsycały serialami typu Czterej pancerni i pies, ale i sami Niemcy przyjeżdżający do Polski w ramach wycieczek sentymentalnych na Ziemie Odzyskane (Szklarska Poręba, Jelenia Góra, Wrocław itd.) wzbudzali wściekłość wśród dorosłych, wyrzucając z okien autokarów cukierki i fotografując walczące o nie dzieci-
Hot dogi z parówką leszczyńską – kultowy, pyszny fast-food tamtych lat: mała, szara, mokra kiełbaska wetknięta bezwstydnie w połówkę rogala, którego przygotowywano do zabiegu, nadziewając na metalowy, gorący szpikulec. Sądząc po kolorze, parówki wytwarzano z papieru toaletowego, a smak nadawała im dopiero musztarda, której wciąż było nam mało (relikt ten można dziś znów kupić w Krakowie z okienka przy ul. Szewskiej).
Polo Cocta jakoś nie materializuje się w naszej pamięci – może w Galicji w ogóle nie istniała? Trudno powiedzieć- ale jeżeli polska myśl techniczna wymyśliła Cytronadę, to dlaczego nie Polo Coctę. Cytronada znajdowała się w foliowym woreczku zaopatrzonym w słomkę. Wyglądała jak worek z moczem i choć rodzice nie pozwalali jej pić (zwłaszcza w upalne dni), spożywało się ją z prawdziwym upodobaniem, mimo że nie sposób było przebić woreczka słomką bez zmoczenia ubrania i wszystkiego do koła.
Kawa zbożowa Inka – każde szanujące się dziecko robiło wszystko, żeby nie wziąć jej do ust. W zakładach żywienia zbiorowego (stołówki szkolne, FWP, pracownicze itp.) kawa Inka stale „pyrkała” na wolnym ogniu w wielkich kotłach, a panie kucharki nalewały ją chochlami do charakterystycznych kubków z rantem: jedna chochla – pełny kubek! Można było trafić na kawę zabieloną mlekiem, a wtedy „na bank” pływały w niej paskudne kożuchy przyklejające się do zębów- W Inkę należało się zaopatrzyć, jadąc np. do Bułgarii, ponieważ w krajach bałkańskich była towarem deficytowym. Sami pamiętamy przejazd przez Rumunię – wylegały całe miasteczka: ludzie biegnąc za pociągiem darli się wniebogłosy „Panie Dobry! Inka, Inka, Inka-!!!”. Nazwa kawy musiała mieć coś wspólnego z Inkami, a sam skład miał równie starożytną proweniencję – używano bowiem składników typu: żyto, jęczmień, susz cykorii, buraki cukrowe, otręby itp.
Oranżada (piszemy co prawda wedle zasad ortograficznych, ale tak naprawdę mówiło się na nią „orężada”). Jej skład surowcowy był prosty jak sznurek od snopowiązałki: woda, cukier, kwasek cytrynowy, gaz. I właśnie ów gaz stawał się pretekstem do naszej ulubionej zabawy – bekania na „czas”. Płyn w brązowych lub białych butelkach należało wstrząsnąć przed użyciem, ponieważ na dnie zalegał, nie wymieszany z wodą gazowaną, gęsty syrop.
Oranżada w proszku – nie było lepszej rzeczy! Galopowało się po nią na dużej przerwie, a następnie wyżerało paluchem prosto z torebki. Nieznane są przypadki użycia oranżady w proszku zgodnie z przepisem, czyli w stanie płynnym. Oprócz tego, że piekła w język, to jeszcze doskonale barwiła palce i wargi. Równie popularną przekąską był Visolvit i Vibovit – znane preparaty witaminowe dla dzieci, które kupowało się na receptę. Preparaty „V” zagryzano dla „zdrowotności” tabletkami akronu – pysznymi, dostępnymi w każdym kiosku tabletkami od bólu gardła.
Zagęszczone mleko w tubce – było ekstra, bo po pierwsze nie trzeba było się nim dzielić (względy higieniczne!), a po drugie było słodkie do obrzydliwości i wystarczało na dłużej.
Kogiel-mogiel – uwielbialiśmy! Jadło się go na wpół ukręcony – cukier jeszcze chrzęścił pod zębami. Skończył się wraz z wiadomością o salmonelli – znienawidziliśmy kurwę na amen!
Lody „Bambino”. Najgorsze były kawowe – kupowało się je w ostateczności, gdy zabrakło pozostałych licznych smaków: śmietankowego, ogólnie owocowego oraz kakaowego. Pakowane były w papier woskowany i jeżeli nie rozpakowało się ich od razu, rozmiękały i trzeba było je spić z opakowania. Rozpacz budziły permanentnie odpadające górne części „batonu”.
Ciepłe lody – sprzeczność w samym określeniu, ale za to „niebo w gębie”. Do tradycyjnego wafla producenci „wtłaczali” taką samą pianę jak w „napoleonkach” (białą lub różową) i skrapiali polewą czekoladopodobną – po południu deser pokrywał się twardniejącą skorupką.
Lody „Pingwinki” – składały się głównie z wody, cukru oraz odrobiny mleka. Dostępne były wszędzie: „od morza do Tatr”.
Lody „Familijne” – trójkolorowa kostka lodów o tradycyjnych „smakach”: białym, beżowym i różowym, pakowana w niebieskie tekturowe, oszronione pudełko; można było kupić połówkę – odkrawaną nożem wraz z opakowaniem. Drewniany patyczek z drzazgami – w zestawie gratis.
Truskawka homogenizowana – zamrożony na kość mus truskawkowy w plastikowym, pękającym kubeczku. Wspaniały zapachu i smak, który można było docenić, gdy temperatura wyrobu wzrastała powyżej zera absolutnego. Najbardziej niecierpliwi rozbijali ją o murek przed sklepem.
Kostki rosołowe i aromaty do ciast – pełnoprawny, zastępczy środek płatniczy wydawany jako reszta w sklepach spożywczych ku zaskoczeniu małolatów wysłanych po chleb i bułki. W wytłuszczonych, plamiących opakowaniach zalegały na tyłach kuchennych szafek.
Naboje do syfonów były równie łatwo dostępne jak gaz w koszarach ORMO. Kupowało się je w każdym przyosiedlowym warzywniaku (10 sztuk w szarym kartonowym pudełku) i używało w charakterze „wsadu” pirotechnicznego do ogniska (razem ze zużytymi pojemnikami po dezodorantach).
Jeden z bohaterów Misia doceniał smak Wody Brzozowej, ale równie skuteczne były: woda toaletowa Przemysławka, Acnosan – płyn do pielęgnacji twarzy ze zmianami trądzikowymi, a w sytuacjach podbramkowych – „jagodzianka na kościach”, czyli denaturat, gubiący kolorek po przepuszczeniu przez chleb. Jednak prawdziwych spustoszeń w resztkach szarych komórek dokonywał: Autovidol i król wśród alternatywnych napitków płyn Borygo. Pierwszy, zażywany z dodatkiem równych części soku (malina, wiśnia) i wody dawał „kopa” na dwie doby, a Borygo pozwalał „przetrwać” nawet przy -35 st. C. Zapobiegliwi zanim im „wyłączyło” świadomość, opatulali stopy i ręce pakułami, bo właściwie tylko członki były narażone na odmrożenia.
Wina owocowe – gdyby nie klimat to Zielona Góra i Legnica stałyby się polskim Bordeaux, ale cóż- może po następnym zlodowaceniu? Oto co pisze o polskich eksperymentach winiarskich Jerzy Rawicz: „Klęska nieurodzaju trzciny cukrowej na Kubie w latach siedemdziesiątych spowodowała dramatyczny spadek dostaw cukru. Biały kryształ stał się towarem deficytowym, kupić go można było tylko na kartki. W ojczystym winiarstwie rozpoczęły się eksperymenty, których skutkiem stało się obniżenie jakości produkowanego napitku. Cukier zastąpiono spirytusem, szlachetny proces fermentacji został prawie wyeliminowany. 14 czerwca 1976 roku wprowadzono nakaz pełnej alkoholizacji. Produkcja skoczyła do 283 mln litrów płynu rocznie, a pojęcia takie jak: bukiet, maderyzacja, kupażowanie na dobre wróciły do podręczników, jako wspomnienie dobrych czasów polskiego winiarstwa. Moszcz, który kiedyś decydował o jakości wina, teraz bliższy był wyrazowi o dwie spółgłoski krótszemu. Jak wspomina ówczesny praktykant z wytwórni win: – Ze wszystkiego, co nie nadawało się na mrożonki, dżemy i konfitury, toczono moszcz. Do niego dodawano kwas siarkawy (oficjalnie norma wynosiła 200 mg na litr, a praktycznie dużo więcej), tak by dwutlenek siarki zabił w nim wszelkie życie biologiczne, co nazywało się sulfikacją. Po tym zabiegu moszcz składowano, gdzie się dało. Kiedy nadeszła odpowiednia chwila, moszcz filtrowano, desulfikowano, likwidując nadmiar siarki i przeprowadzano winifikację. W tym wypadku chodziło o zwykłe lanie spirytusu do moszczu. Kana Galilejska to nie była, ale zawsze-„.
Polish Ham – to frapujące angielskie określenie kojarzyło się nam jednoznacznie… Po latach dowiedzieliśmy się, że ta szynka eksportowana była na Zachód, a stamtąd importowana z powrotem do Polski…Wot i logika bolszaja…
Babazcielęciną – jedno słowo, zaklęcie, mantra niemalże- Były różne baby: Babazserem, Babazwiejską, Babazjajkami, ale symbolem wszelkiego dostatku była właśnie delikatesowa Babazcielęciną. Baby krążyły wszędzie, każdy urząd i instytucja, ministerstw nie wyłączając, zaopatrywane były przez te dzielne wiejskie kobiety, które targając kopy jaj, mięso i nabiał – wyręczały w kwestii zaopatrzenia nieudolne państwo. Nie wiemy, jak jest w innych miastach, ale w Krakowie instytucja Baby przetrwała, z tym że jest to raczej kwestia przywiązania do tradycji niż rzeczywista potrzeba. Nadal też po krakowskich osiedlach krążą dostawcy ziemniaków, którzy najchętniej o 6 rano w sobotę, budzą wszystkich gromkim: „zieeeemiakiiiii!!!” a propos wczesnego budzenia: „złotymi kapslami” do butelek zapisali się w tradycji PRL roznosiciele mleka – potrafili już o 4.30 tłuc się pod naszymi drzwiami. Obligatoryjne zarządzenie władz gwarantowało bowiem każdemu obywatelowi Ludowej Ojczyzny mleko w butelce – tłuste ze złotym „sreberkiem” lub chude ze srebrnym. Jest taki blok przy Powstańców Śląskich we Wrocławiu, który wygląda jak okręt – w jego długich, nieosłoniętych przed wiatrem korytarzach mleko latało jak pociski. Szczególnych emocji dostarczało to idącym chodnikiem przechodniom: wyobraźmy sobie, że giniemy ugodzeni mlekiem o zawartości 2% tłuszczu z Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Strzelinie- porażka-
źródło:http://www.grafia.com.pl/
Umieszczam ku przestrodze. Może teraz jeżeli ktoś z młodych tarnobrzeżan bedzie chcial krzyknąć „komuno wróć” najpierw się zastanowi i odpowie sobie na pytanie: A po co?